Forum poświęcone grupie KINO i Wiktorowi Cojowi
FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum Forum poświęcone grupie KINO i Wiktorowi Cojowi Strona Główna
->
Tłumaczenia
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
TAK
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz HTML w tym poście
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Wszystko o KINO i Wiktorze Coju
----------------
Grupa KINO i Wiktor Coj
Imprezy
Muzyka KINO
Tłumaczenia
Interpretacje
Media
----------------
Audio
Video
Filmy
Nasza twórczość
----------------
Piosenki
Wiersze
Rysunki
Inne
O wszystkim i o niczym
----------------
Forum ogólne
Forum techniczne
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Ustinja
Wysłany: Wto 17:28, 15 Maj 2012
Temat postu:
Nie miałam pojęcia, że Coj zajmował się pisaniem dłuższych tekstów. Niezwykle interesujące. W takim wypadku tym bardziej mi szkoda, że już go nie ma, ciekawa jestem, co by jeszcze wyłuskał
donfrafrequezz
Wysłany: Sob 11:51, 26 Gru 2009
Temat postu:
kalia napisał:
zrobić wyłącznie dla przyjemności.
swojej i naszej
przeczytałem właśnie to opowiadanie, muszę przyznać, że jest w nim coś takiego co w tekstach piosenek Coja, dla mnie najciekawszy wydał się Rozdział Pierwszy, jakby opis jakiejś narkotycznej wizji lub czegoś w tym stylu
kalia
Wysłany: Śro 10:02, 25 Lis 2009
Temat postu:
Спасибо Wolfsbane!
Ale żeby od razu heroicznego? Wręcz przeciwnie. To była jedna z niewielu rzeczy, które udało mi się ostatnimi czasy zrobić wyłącznie dla przyjemności.
Wolfsbane
Wysłany: Wto 15:42, 24 Lis 2009
Temat postu:
przyznam szczerze, że nie czytałam oryginału, ale składam wyrazy uznania osobie która dokonała tak heroicznego czynu. Tłumaczenie tekstów rosyjskich nie jest wcale takie łatwe.
kalia
Wysłany: Czw 16:31, 19 Lis 2009
Temat postu:
Poprzedni post oczywiście mój... zapomniałam się zalogować
Gość
Wysłany: Czw 16:21, 19 Lis 2009
Temat postu:
Спасибо Kinofan
Z rozpędu zapomniałam wczoraj dopisać, że tłumaczyłam na podstawie:
Виктор Цой. Последний герой: стихи, песни, воспоминания. Издательство ЭКСМО-Пресс, Москва 2002 г., c. 97-112
Kinofan
Wysłany: Czw 14:51, 19 Lis 2009
Temat postu:
Gratuluję wykonanej pracy! Najpewniej jest to pierwsze i jedyne tłumaczenie tego tekstu na język polski.
Dodać należy, dla informacji wszystkich, że opowiadanie to jest jedyną znaną pracą prozatorską Coja. Teraz, gdy dzięki kalii mamy je już przełożone, bardzo jestem ciekaw opinii forumowiczów - czy Wiktor w prozie podoba się Wam tak samo jak w poezji?
kalia
Wysłany: Śro 17:38, 18 Lis 2009
Temat postu: "Romans" - opowiadanie Wiktora Coja
Wiktor Coj
ROMANS
opowiadanie
To było szóstego lipca, prawda?
August Strindberg
Rozdział 1
Kiedy wszystko było już przygotowane do snu, czyli zęby wyszczotkowane, niezbędne części ciała umyte i ubranie bezkształtnie leżało na krześle obok łóżka On położył się na kołdrze i zajął studiowaniem nierówności dawno niebielonego sufitu. Dzień minął dość zwyczajnie: kilka spotkań, kilka filiżanek kawy i wieczorni goście z pouczającą, ale niezbyt interesującą rozmową. Przypomniawszy sobie o tym On uśmiechnął się sceptycznie, a potem szczerze ziewnął, automatycznie przykrywając usta ręką. Potem Jego myśli obrały wznioślejszy kierunek i nagle zadał sobie pytanie:
- Co mam?
- Mam Misję – zaczął rozważać. – I są ludzie, którzy mi pomagają, chcą tego czy nie, i ludzie, którzy mi szkodzą, tak samo czy tego chcą czy nie. I jestem im wdzięczny i, w zasadzie, wypełniam tą Misję dla nich, ale przecież mi również przynosi to satysfakcję i przyjemność. Czy to oznacza, że istnieje jakaś harmonia pomiędzy mną i światem? Widocznie tak, ale nitka tej harmonii jest, bądź co bądź, bardzo cienka, bo inaczej nie byłoby tak trudno budzić się co rano i myśli o śmierci i wieczności i własnej marności nie pogrążałyby w taką głęboką depresję.
Jednakże jedyna, Jego zdaniem, możliwa do przyjęcia droga osiągnięcia beznamiętnego stosunku do śmierci i wieczności, proponowana przez Wschód, mimo wszystko nie znajdowała w nim odzewu, a to dlatego, że wymagała wyrzeczenia się wielu rozrywek i przyjemności. Sama myśl o tym była dla Niego nieznośnie przygnębiająca. Wydawało się niedorzecznym tracić życie na to, żeby doprowadzić się do stanu pełnej obojętności na nie. Wprost przeciwnie, był pewien że głupio jest odmawiać sobie przyjemności, i że jego duchowe programy same dojdą do tego co jest dobre, a co złe.
Uniósł się na łokciach i popatrzył w okno i ogniki jeszcze nie pogasłych okien wydały się Mu iskrami papierosów w rękach idących na nocną zmianę robotników. Nagle wyobraził sobie jak stoją w gromadce na skrzyżowaniu i, kuląc się od wiatru, wyrwani z ciepłych mieszkań, czekają na służbowy autobus. Zachciało się palić. Zdecydowawszy że chęć zapalenia jest jednak silniejsza niż chęć leżenia i nie poruszania się wstał, narzucił swój stary podniszczony szlafrok, wsunął nogi w kapcie i powlókł się do kuchni. Zapaliwszy siedział jeszcze jakiś czas z nogą na nodze, mrużył oczy od jaskrawego światła i uważnie patrzył na dym papierosa. Od strony ustnika dym był lekko żółtawy, a od drugiej – niebieskawy. Przeplatając się, obie smugi ciągliwie unosiły się do góry i rozpraszały przy zakopconej wentylacyjnej kratce. Złapał się na myśli, że minutę temu w ogóle o niczym nie myślał, całkowicie pochłonięty kontemplacją unoszącego się dymu. Zaśmiał się. Widocznie w tym to nieuchwytnym momencie właśnie znajdował się w stanie pełnej harmonii ze światem. Potem przypomniał sobie, że trzeba by dostać skądś pieniądze i kupić buty, takie, żeby nie zaczęły od razu przeciekać. "Stare – pomyślał praktycznie – pociągną jeszcze góra tydzień, dwa, a wkrótce wiosna."
Dopalił i znowu ziewnął, a potem odchylił nieco korpus, tak że na Jego piersi, pod lewym sutkiem, powstał otwór o miękkich, nierównych brzegach. Głęboko zanurzywszy w nim rękę ostrożnie wyjął swoje serce, które leżało tam jak w miękko wysłanym ptasim gnieździe. Obmacawszy je i chwilę podyszawszy na gładką, połyskującą powierzchnię otworzył drzwiczki kuchennej szafki i rzucił je do kubła na śmieci. Serce leżało tam nieruchomo, potem ścianki kubła zaczęły okrywać się szronem. Wstał, przeciągnął się i z powrotem poszedł do pokoju. Na moment przed zamknięciem się brzegów otworu do wewnątrz niepostrzeżenie wleciał motyl. Już zasypiał, kiedy za ścianą zadzwonił budzik.
Obudziła Go do uprzykrzenia kręcąca się w głowie strofka:
"Ty, siem, osiem,
Ty, siem, osiem."
Wstał z łóżka i zataczając się poszedł do toalety. Na drodze z toalety do łazienki złapał Go atak wymiotów. Przechylił się przez emaliowany brzeg i wsunął w usta dwa palce. Nagle poczuł, jak pod palcem coś się porusza. Natychmiast cofnął rękę i w ślad za tym niezliczone mnóstwo motylków tak oblepiło żarówkę, że już za minutę znalazł się w zupełnej ciemności, w której było słychać tylko szelest skrzydeł i dźwięk uderzania o muszlę maleńkich, martwych ciał. Zdążył zauważyć, że motyle były jaskrawoczerwone, jak krew. W głowie dalej dzwoniło:
"Ty, siem, osiem,
Ty, siem, osiem."
Wrócił do pokoju, wyciągnął z szuflady dwa pistolety, włożył lufy w muszle uszu i równocześnie nacisnął na spusty. Upadając poczuł, że kule zeszły się idealnie w środku i rozpłaszczyły jedna o drugą.
Rozdział 2
Jakiś czas leżał przychodząc do siebie. Uprzykrzona strofka dzwoniła ciszej i ciszej aż wreszcie całkiem zamilkła. Otworzył oczy i zerknął na zegarek. Była za piętnaście dwunasta. Przypomniał sobie, że o dwunastej jest umówiony z bratem, który chciał Go zapoznać ze swoją narzeczoną i zjeść we trójkę obiad w jakiejś niedużej restauracji. Znowu poszedł do łazienki. Motylków już nie było. Ogolił się, myśląc co też mogło się z nimi stać, uczesał i, ubrawszy się szybko, wyszedł na ulicę. Kilka minut stał rozglądając się. Był zwykły letni dzień. Na kilku zakurzonych topolach dosłownie roiło się od rozwrzeszczanych ptaków. Kilka bladych dzieciaków w skupieniu dłubało łopatami w piaskownicy, na której drewnianych brzegach ktoś napisał:
Najgorzej być tarczą strzelecką
w strzelnicy ze złymi strzelcami!
Ich matki, jakby oklapłe na słońcu, leniwie o czymś pogadywały, rozsiadłszy się w rzędzie na niedawno odmalowanej ławce. On przybrał leniwie-nadęty wyraz twarzy i udał się na miejsce spotkania.
Brata zobaczył z daleka. Stał, tamując ruch ludzkiej masy, i z ożywieniem rozmawiał z malutką jasnowłosą dziewczyną. Dziewczyna słuchała go, uważnie i z miłością wpatrując się w jego twarz i od czasu do czasu kiwając głową. Jedyne, co było w niej wyjątkowego, to to, że była ubrana.
- Cześć! – powiedział podchodząc.
- Cześć! – powiedział brat. – Poczekaj chwilkę – dodał i na odlew rąbnął dziewczynę w twarz. Odrzuciło ją na kilka kroków i jakiś przechodzień, staruszek, podchwycił ją i, poszturchując po plecach, zaprowadził do swojego stojącego niedaleko samochodu.
- Co, już się nie żenisz? – zapytał On.
- Nieee, tylko zdecydowaliśmy się wstrzymać parę tygodni. Chodź coś przegryźć.
Zamilkli.
Stosunki z bratem były złożone: ponieważ był starszy, na wszelkie sposoby się Nim opiekował i w ogóle wyglądało na to, że żywił do Niego ojcowskie uczucia, ale, mimo to, zawsze się z Nim zgadzał i bez wahania pakował się za Nim w najbardziej niedorzeczne przedsięwzięcia.
- No i co myślisz? – zebrawszy się na odwagę, zapytał brat. – Niezła nie?
- Niezła – odpowiedział On. – Dziwna jakaś.
- Nie, nietutejsza po prostu, nie zdążyła przywyknąć. Za to wciąż jeszcze umie gotować.
- Jak to gotować? – speszył się On.
- No... sól, cukier, pieprz czarny – z wysiłkiem, czerwieniąc się, powiedział brat. – Nie bardzo się na tym znam.
-A-a... – przeciągnął On.
W tej samej chwili z kilku okien naraz zaterkotały karabiny i świąteczny tłum od razu poruszył się, zaszumiał, pobiegł. On przypomniał sobie, że rano w radiu spiker uroczystym głosem oznajmił coś o pokazowych ćwiczeniach najlepszego w kraju strzeleckiego pułku i zaprosił wszystkich chętnych do kibicowania tym prostym, dzielnym chłopcom, nie żałującym czasu i sił na wyhodowanie w sobie zalet prawdziwych obrońców narodu.
Ludzie biegli. Niektórzy padali, groteskowo wykręcając szyje, inni zatrzymywali się i cicho siadali na asfalcie, zafascynowani widokiem cieknącej z nich krwi. Z zawieszonych na ścianach domów głośników zagrzmiał marsz. Wszystko to robiło tyle hałasu, że ledwie mogli słyszeć się z bratem. Brat przesadnie wybałuszył oczy i, patrząc na Niego ze zgrozą, zatkał palcami uszy. On wzruszył ramionami i, kopnąwszy damską torebkę, która napatoczyła się mu pod nogi, pchnął dłonią drzwi, na których wisiała tabliczka:
RESTAURACJA "KOMENDANT"
nieczynna wcześnie rano
Godzinę później wyszli z restauracji i, wyciągnąwszy po papierosie, siedli na starej białej ławce, zapisanej imionami, telefonami i po prostu słowami. Najczęściej trafiało się słowo "ręka", czasem towarzyszyło mu przedstawienie tej części ciała. Nagle On zauważył między nogami dziwny napis, najwyraźniej zaszyfrowany: Litery W, A, wyobrażenie kwadratu, litera G i trójkąt, za którym było napisane: Ona. Wyciągnął notatnik i skopiował to wszystko, potem dokładnie zatarł napis scyzorykiem, a na świeżym wycięciu starannie napisał: "Ręka".
Brat, spojrzawszy na zegarek, zaniepokoił się.
- Wybacz, mam jeszcze coś do załatwienia, czas już na mnie. Zadzwoń pod koniec tygodnia. – Na słowie "tygodnia" rozkaszlał się. Pokazał gestami, że nie może więcej mówić, poszperał w kieszeni, wyciągnął stamtąd pognieciony banknot, starannie go rozprostował i położył Mu na głowie. Potem krótko uścisnął rękę i podreptał w stronę postoju taksówek. Ale asfalt pod nim nagle zaczął się załamywać i brat, z każdym krokiem zapadający się głębiej i głębiej, w końcu ugrzązł ostatecznie. On jakiś czas przyglądał się szerokim plecom brata, dziwiąc się, na ile okazalej ten mimo wszystko wygląda, a potem wstał i krokiem zblazowanego franta poszedł gdzie oczy poniosą.
- Jak dziwnie – pomyślał patrząc na przechodniów. – Przecież u każdego z nich w głowie jest podobny do mojego mózg, kogoś dręczą podobne do moich problemy, ktoś szuka odpowiedzi na te same pytania, ktoś, być może, już znalazł.
Z napięciem wpatrywał się w twarze, ale twarze były w zasadzie jednakowe i w końcu zlały się w jedną wielką dziecięcą twarz, w której ze zdziwieniem rozpoznał samego siebie w wieku dwunastu lat, tak jak został utrwalony na jednej ze starych fotografii. Kilka sekund wpatrywał się w siebie, potem z lekka trącił twarz dłonią, tak że rozsypała się na tysiąc twarzy, które to się uśmiechały, to wykrzywiały gniewnie, to stroiły pobłażliwie-drwiące miny.
Rozdział 3
Skręcił za róg i poszedł dalej. Zobaczył sklep obuwniczy i przypomniał sobie, że potrzebuje butów. Ganek sklepu był zasypany żółtymi klonowymi liśćmi. Nienagannie ubrany sprzedawca z naszytym na rękawie emblematem sklepu uśmiechnął się służbowo, wysłuchał Go i, wydrapawszy coś gwoździem na odsłoniętym nadgarstku lewej ręki, zniknął za ladą.
- Może te? – z entuzjazmem zapytał sprzedawca stawiając na ladzie kartonowe pudełko. – Najnowszy model.
Buty faktycznie były dobre. Czarne, bez obcasa, ale na porządnej szerokiej podeszwie, były obsypane broszkami i robiły wrażenie solidności i trwałości.
- Nie będą przemakać? – zapytał surowo On. – Czekaj, sprawdzę.
Zręcznie chwyciwszy jeden but pobiegł w drugi koniec pomieszczenia, gdzie jeszcze wchodząc zauważył muszlę i kran. Rzuciwszy się za Nim sprzedawca potknął się i upadł na podłogę.
- Tam przecież nie ma wody! – zaczął błagać, wyciągając do Niego ręce. – Przysięgam, nie ma wody.
- Nie ma to nie ma – powiedział On. – Biorę je bez sprawdzenia.
Sprzedawca wstał pocierając potłuczone kolano. On ze zdziwieniem zauważył, że zupełnie się nie zabrudził, chociaż podłoga w sklepie pokryta była naniesionym niezliczoną ilością nóg rozmiękłym, brudnym śniegiem. Siadł i, zdjąwszy buty, związał je sznurówkami, rozkręcił nad głową i rzucił nimi w sprzedawcę. Buty okręciły się mu wokół szyi i ten, zachrypiawszy, znowu upadł, drgnął kilka razy konwulsyjnie i wkrótce ucichł. On założył nowe buty, wstał i wyciągnął z głowy zaplątany we włosach banknot. Wyrwał strzęp z jego środka, nachylił się nad ciałem i starannie nawlókł na dziurkę koniuszek nosa leżącego. Przypadkowo spojrzawszy na bezwolnie leżącą rękę sprzedawcy zobaczył na nadgarstku nalane krwią litery: "ręka". Odszedł parę kroków, jeszcze raz popatrzył na całą scenę i wyszedł.
Przeszedłszy kilka przecznic w kierunku centrum poczuł pragnienie i wstąpił do jednej z tych licznych małych kawiarni, które, pracując w różnych systemach, zapewniały mieszkańcom miasta kawę i kanapki praktycznie całodobowo. Tak jak się spodziewał, kawiarnia była prawie pusta. Jedynym źródłem światła było wielkie, prawie od podłogi do sufitu, okno z zielonkawym szkłem. Podszedł do bufetu i zamówił kawę. Obracając się na dźwięk otwierających się drzwi zobaczył, że do kawiarni weszła dziewczyna. Popatrzyła po bokach, podeszła do Niego i zapytała:
- Jak mam Go znaleźć?
- To ja – odpowiedział. – A pani?
- Ja to Ona – powiedziała Ona. – Kocham Go.
- Dziwne – pomyślał i rozbiegł się, z rozpędu skacząc w nęcącą zieleń okna. Padając, jednocześnie z dźwiękiem rozbitego szkła usłyszał, jak w Jego wnętrzu narodziło się nowe serce.
Rozdział 4
Wieczór. Na ulicach ściemniało. On szedł, oblizując rozbitą przy upadku wargę i w świetle latarni jego cień to skracał się, to jakoś niewiarygodnie wydłużał. Rzadcy przechodnie w pośpiechu przemykali pod ścianami domów, chcąc jak najszybciej trafić do swoich rodzin, przed swojskie ekrany telewizorów, w wygodne fotele z troskliwie położoną poduszką. Nagle zatrzymał się i wsłuchał z napięciem. Gdzieś z oddali dobiegało szczekanie psów i ochrypłe krzyki:
- On! On! On!
Poczuł jak wraz z chłodnym wieczornym powietrzem przerażenie wypełnia Jego pierś i zamiotał się po ulicach w poszukiwaniu taksówki. Wreszcie jeden z samochodów zatrzymał się.
- Kwiaty są? – zapytał kierowca, nieufnie przyglądając się Jego rozbitej twarzy i rozerwanym spodniom.
- Są, są, szybciej – wydyszał i siadł na tylne siedzenie. – Do domu!
Kierowca uśmiechnął się drwiąco, obnażając dziąsła, samochód zawrócił i pojechał nocnymi ulicami. Z niepokojem patrząc przez okno, widział grupy uzbrojonych ludzi, przeszukujących bramy i różne ciemne zakamarki.
- Tak, jasne, to Polowanie – pomyślał. – Zaczęło się Polowanie.
I nagle zrozumiał, że jest zupełnie nieprzygotowany na śmierć: właśnie teraz życie stało się Mu zadziwiająco drogie i to, że w Jego życiu nigdy nic nie wychodzi, i jak szczęśliwi powinni być ci, którym wyszło choć trochę...
Wyciągnął papierosa, zapalił chciwie i nagle zupełnie się uspokoił. Zatrzymawszy w pół drogi taksówkę i wręczywszy poczerwieniałemu z zadowolenia kierowcy bukiet zmiętych konwalii, pogwizdując pomaszerował po ulicy.
- Dlaczego ludzie ciągle powtarzają te same błędy i czasem, nawet zdając sobie sprawę z tego, że popełniają błąd, pomimo to jednak go popełniają a potem od razu zaczynają żałować. Dlaczego całe praktyczne doświadczenie, nagromadzone przez ludzkość przez tysiące lat rozwoju w rezultacie okazuje się nikomu niepotrzebnym śmieciem – zastanawiał się, z roztargnieniem rozglądając się po bokach.
Rozdział 5
Wszyscy którzy szli Mu naprzeciw byli zupełnie pijani, dławili się od śmiechu i czkawki, łzy zalewały ich wesołe oczy. Chwiali się, przewracali, z krzykiem rzucali sobie w objęcia. Niektórzy wprost na ziemi zasypiali. Uważnie śledziły za nimi psy-ratownicy i, jeśli ktoś padał w zbyt głęboką kałużę albo na tory tramwajowe, jeden z psów wychodził z ukrycia i odciągał śpiącego w bezpieczniejsze miejsce. Na obrożach zwierząt matowo pobłyskiwały oznaczenia służby obywatelskiej.
Przechodząc koło słabo oświetlonej budki telefonicznej nagle zauważył coś dziwnego. Oderwawszy opartego się o nią śpiącego człowieka otworzył skrzypiące drzwi i zobaczył, że na tarczy zamiast cyfr są litery i geometryczne figury. Wyciągnął notatnik i wybrał numer: W, A, kwadrat, G, trójkąt i niemal w tym samym momencie usłyszał radosny, znajomy głos:
To Ty?
To On?
To Ty?
To On?
Leningrad, kotłownia, 19 lutego 1987
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin